
Miłość do znaków przestankowych jest trudna. Szczególnie, kiedy jest się tłumaczem, bo konwencje używane w różnych językach są oczywiście odmienne. A już jeśli się jest tłumaczem – anglistą, sytuacja staje się drastyczna, bo na scenę wkracza Oxford comma. Narcyz, kochany przez jednych, odrzucany przez drugich. Długo będzie udawał, że jest niepotrzebny, usypiał twoją czujność, aż w końcu wywinie ci niezły numer.
O co chodzi? O przecinek występujący na końcu listy wymienianych rzeczy. Czyli: we bought tea, coffee, and sugar. Przeciwnicy O.C napiszą oczywiście bez przecinka. Po polsku. Czyli: kupiliśmy herbatę, kawę i cukier. Co na to stronnicy O.C? Na przykład podrzucą taki cytacik z czyjejś biografii: … a professional, husband and father of two pre-school age children. W sumie po polsku tez nie najlepiej, bo jeśli zapomnimy o przecinku, to pojawi się w zdaniu mąż i ojciec trójki dzieci… Więc czy warto grać w reguły, jeśli można przez to przegrać sens? A może interpunkcja nie jest aż tak ważna i wiadomo, że w takich wątpliwych przypadkach czytelnik kieruje się logiką? A może nie ma o co kruszyć kopii?
W większości przypadków nie ma. No, chyba że tekst na warsztat bierze profesjonalna korektorka… Tylko, że wtedy i tak jest wystarczająco zdesperowana licznymi przypadkami cudzysłowu po kropce (standard angielski ale nie polski), że może nawet nie zwróci uwagi na OC, który wesoło szczerzy zęby na końcu zdania.






