About the author : Kasia Preiskorn

Od zawsze chciałam być tłumaczką. Moje marzenia zaczęły się spełniać już na studiach. Kiedy odebrałam pierwsze honorarium w czasopiśmie “Polska – Poland”, skakałam z radości, bo poczułam się profesjonalistką. Nie zdawałam sobie sprawy, jak wiele wysiłku i czasu potrzeba, by dopracować się porządnego tłumaczeniowego warsztatu. Wciąż się uczę, pogłębiam wiedzę, wędruję po lingwistycznych ścieżkach i bezdrożach. Porównuję synonimy, badam kolokacje, sprawdzam rejestry znaczeniowe, przymierzam się do translatorkich wyzwań poetyckich i literackich, a czasem tworzę własne teksty. Nieraz trafiam na prawdziwe perełki – ciekawa jestem, czy też cię zainteresują. Zapraszam do lektury.

Wiadomo, słowo to wehikuł myśli i materiał, z którego tworzy się tłumaczenia. Podobnie jak w budownictwie, jakość tłumaczeń zależy nie tylko od projektu i konstrukcji, ale i od użytego materiału. Wędruję więc po niekończących się bezdrożach internetu, szukając enklaw, gdzie gromadzą się użyteczne słowa. Mam swoje ścieżki i ulubione tereny zbierackie. Czasem przemierzam je szybko, pośpiesznie szukając potrzebnego materiału, innym razem zagłębiam się w lingwistyczne ostępy i wynoszę stamtąd zdumiewające, choć nie zawsze użyteczne znaleziska. Ale z tłumaczeniami jest jest jak z pszczołami: nigdy nic nie wiadomo.

Siedziałam sobie kiedyś za stołem i trzecią godzinę tłumaczyłam biznesowo-techniczne rozmowy. Dobrze mi szło, bo rozmówcy byli sympatyczni, znaliśmy już się trochę, bo to nie było pierwsze spotkanie. Goście, choć mieli sporo doświadczenia w rozmowach prowadzonych przez tłumacza, byli zafascynowani tym, że przekładam niemal całe ich wypowiedzi, nie tracąc ładunku emocjonalnego. Podobało im się też bogate słownictwo. W pewnym momencie zorientowałam się, że jeden z nich zaczął wplatać do swoich wypowiedzi coraz bardziej skomplikowane konstrukcje. Najpierw idiomy, potem przysłowia Spojrzałam na niego – i błysk w jego oku powiedział mi wszystko. Tak rozpoczął się nasz mecz na idiomy, dowcipy i przysłowia.

Pan nie znał oczywiście polskiego, więc mógł oceniać trafność moich decyzji tylko po reakcji rozmówców. Z coraz większym napięciem czekał, kiedy się zatnę, a ja walczyłam jak lwica. Pozostali uczestnicy spotkania połapali się szybko, co się dzieje, i radośnie przyłączyli się do zabawy. W końcu ktoś rzucił atutową kartę: Beggars can’t be choosers. Gdyby nie moje umiłowanie wędrówek po internecie, i nomen-omen przysłowiowy łut szczęścia, to pewnie nie przebrnęłabym przez to gładko. Ale poranna lektura dobrze polinkowanego artykułu o warszawskiej gwarze i piosenkach zrobiła swoje, więc bez zająknięcia się wygłosiłam: „Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma…”

Uff. Panom widać skończyły się idiomy, bo zwolnili tempo i skupili się na planach rozwojowych wspólnej działalności. A ja wróciłam do normalnego trybu pracy.