
Mogę sobie westchnąć? Otóż wczoraj miałam zakręcony piąteczek. Pracowałam na trzech ekranach i stu zakładkach, rozrzut tekstów od sasa do lasa, czyli odrobina historii, wyroby medyczne, nanotechnologie, ktoś coś nabroił i Lasy Państwowe.
Telefon. Nawet się ucieszyłam, wszystko co odrywa od ekranu było mile widziane. Dzwonił jeden z moich ulubionych klientów.
– Pani Tłumacz? – rzucił (zawsze się do mnie tak zwraca). Po czym zaproponował, że wpadnie w sobotę przed ósmą z tekstem, żeby mu zrobić na już. Po pół godziny odbierze. Wyjaśniłam, że w sobotę rano to ja mam ważną konsultację z Morfeuszem, i że z tą półgodziną to też tak różowo nie będzie. Pan przeszedł wszystkie etapy żałoby, ustaliliśmy rozsądną porę i termin odbioru, papa, siadam do Lasów. Telefon. Tenże klient.
– Dźdobry, co dziś będzie na lanczyk?
– Zapiekane figi – informuję zgodnie z prawdą.
– Fuj, pierogów nie ma?
– Dopiero w niedzielę.
– Pani da mnie coś ludzkiego…
Zlitowałam się, wyjaśniłam, że zadzwonił drugi raz na ten sam noomer.
Po chwili: telefon.
– To jak z tymi pierogami?
– No, ostatecznie mogę na jutro. Pan se odbierze razem z tłumaczeniami. Figowe pan lubi?
tags: zakręceni klienci, życie tłumacza






